środa, 28 grudnia 2016

19. Prawdziwy dom

https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/originals/88/49/5d/88495dad2de72146c98c389ba185cfda.jpg


Anna najciszej jak umiała prześliznęła się przez wąskie okienko pałacu. Znajdowała się w piwnicy Deveronów. Wokół porozrzucano naczynia gliniane. Była to mała pracownia Anrew’a, syna króla Damiana. Znała młodego księcia praktycznie od zawsze. Kiedyś pokazał jej, jak wyrabia wazony i miski. To niezwykle trudna praca, a na dodatek mokra glina całkowicie brudzi ubrania. Nie miała wtedy ochoty próbować. Dziś musiała przyznać, że sama wyglądała gorzej, niż jakby wykąpała  się w beczce gliny. A kąpać się w beczce było naprawdę hańbą.
Przeleciała wzrokiem pozostałe części pomieszczenia – jakieś półki ze starymi książkami i oczywiście koło garncarskie. Nic nadzwyczajnego.
Uchyliła drzwiczki, a jej oczom ukazała się biała, gustowna posadzka na korytarzu. Kilku strażników stało przy głównej bramie, podjadając orzeszki z królewskiego stolika. Zaśmiała się cicho, przypominając sobie swoje dni spędzane w tej posiadłości. Było bardzo ciekawie.
W ogóle, cały pałac miał w sobie coś niesamowitego. Przez duże okna wpadało światło słoneczne. Białe podłogi i czerwone dywany były piękne i przytulne w swojej prostocie. Tak, przytulne. To było jak najbardziej właściwy epitet, jakim mogła opisać posiadłość. Sale były przestrzenne i radosne.
Na jej twarz wstąpił grymas bezradności. Teraz wyglądała jak straszydło z innego świata. Musi dostać się do Sali króla. Pozostała tylko kwestia, czy jej pomogą.
– Dasz radę, Anna. – powiedziała sobie w duchu, po czym ruszyła do przodu. Strażnicy z początku jej nie zauważyli, pochłonięci pałaszowaniem – tym razem – winogron. Ale po chwili dostrzegli wpatrującą się w nich brunetkę. Zastygli wpół ruchu, jakby właśnie Anna nagrywała Manequin Challenge.
– Dzień dobry, muszę się dostać do króla. – Uśmiechnęła się słodko, trzepocząc rzęsami. Zdziwieni i zauroczeni mężczyźni wybełkotali coś w rodzaju „Eee… no…”, a Brookley bez zbędnych komentarzy puściła im oczko, dając do zrozumienia, że ich nie wyda, a sama uchyliła drzwi do Sali tronowej.
Oślepiające białe światło raziło ją w oczy. Potem dotarł do niej znajomy zapach drogich perfum i świeżo wypranych poduszek. Nie umknął jej fakt, że wystrój pomieszczenia nie zmienił się. Tak jak poprzednim razem, kiedy tu była, przy ścianach stały kanapy. Była to bowiem dość specyficzna sala tronowa – okrągła, w której centrum znajdował się piękny, rzeźbiony tron. Podobało jej się tu. Wielkie okna dodawały niezwykłego uroku. Przypomniało się jej, jak w dzieciństwie bawiła się z Andrew’em, ustawiając labirynt z poduszek, leżących na sofach.
Otrząsnęła się ze wspomnień. Weszła do środka, po czym skłoniła się nisko królowi. Ten miał jak zwykle przystojną, lecz dojrzałą twarz. Brakowało mu teraz jednak ciepłego uśmiechu na twarzy. Teraz patrzył z wyraźnym niesmakiem.
– Dziecko, kto cię tu wpuścił? To nie jest miejsce dla żebraków. Proszę wyjść! – Zawołał, ale dwudziestolatka nie miała zamiaru odpuścić.
– Przepraszam, ale nie jestem żadne „dziecko”, ani nie jestem „żebrakiem”. To ja, Anna Brookley! Mój ojciec…
 – Słuchaj, mała, uciekaj stąd, bo nie ręczę a siebie. A podszywanie się pod księżniczkę jest co najmniej niestosowne! Straż! – Dwoje żarłoków wyjrzało zza drzwi, z niechęcią chwytając kobietę za ramiona i wyprowadzając z Sali.
– Zaczekaj! Co robisz?! To ja… – Ale wołanie nic nie dawało. Została właśnie po raz pierwszy w życiu wyrzucona na zbity pysk. Dopiero poznała znaczenie tego frazeologizmu. Nie było to miłe doświadczenie.
– Panowie, poczekajcie! Dokąd mnie prowadzicie? – Wyrywała się.
– Na razie poza mury pałacu. Ciesz się, że nie do więzienia. – Odparł blady brunet, któremu zbroja najwyraźniej całkiem skutecznie przeszkadzała w codziennym funkcjonowaniu.
– Zaczekajcie! Nie macie prawa! Jestem wyższa rangą. A poza tym…. – Wpadł jej do głowy pewien pomysł. – A poza tym zawsze mogę donieść Damianowi o waszym podjadaniu.
Ich miny ze skwaszonych zmieniły się w przerażone, z nutą zielonego odcienia skóry.
– Dobrze. Ale... Co chcesz zrobić? – zaniepokoił się ten drugi.
– O to się nie martw. – Mrugnęła oczkiem. – Policz po prostu do dwudziestu, a mnie tu nie będzie.
Posłusznie zamknęli oczy, a Brookley pobiegła w jedyne miejsce w tym pałacu, gdzie mogła się czuć spokojnie. Komnata księcia Andrew’a.

Czuła wręcz odrazę do samej siebie za to, co robiła. Jej ubłocone i poniszczone buty brudziły śliczny, czerwony dywan, prowadzący do komnaty Andrew’a. Zawsze, jak była jeszcze małym dzieckiem, bawiła się, że aresztuje ze swoim przyjacielem ubrudzonych strażników.
Westchnęła, gdy po raz kolejny ujrzała pięknie złocone drzwi do jej ulubionej komnaty w tym pałacu. Uśmiech mimowolnie wstąpił na jej twarz. Przeżyła tu tyle cudownych chwil. Przykład? Zeszłoroczne święta. Było wprost idealnie. Ciepło, rodzina, przyjaciele.
Otrząsnęła się, podchodząc do wrót. Wokół nie było strażników – książę nie lubił „ogona”, jak to nazywał. Mimo to bała się zapukać. Wszystko może legnąć w gruzach, a ona zginąć w celi więziennej. Miała jednak nadzieję… Na zrozumienie.
Uchyliła drzwi, zaglądając do środka. Pomieszczenie nie zmieniło się nic a nic – wiecznie jasno, przytulnie i oczywiście – bałagan.
Książę siedział na swoim fotelu i oddawał się zawzięcie jakiejś lekturze. W kominku trzaskał ogień, przez szyby wpadało światło księżyca, jednak pokój był rozświetlony wielkimi, pięknymi żyrandolami z czystego kryształu. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę i zmarszczył brwi.
– Andrew, to ja, Anna Brookley! Nie wyrzucaj mnie, musimy porozmawiać! Zostałam porwana przez piratów, mój ojciec mnie szuka i musiałam coś zrobić! Dostałam się do La Calle, bo oni…
– Anna? – Przerwał jej, wpatrując się w marnie wyglądającą sukienkę, pobrudzone buty, umorusaną twarz i potargane włosy. Zapewne ją wyrzuci i nie uwierzy. – Co… Jak ty wyglądasz?!
Ku zaskoczeniu Brookley Deveron zerwał się z siedzenia i podszedł bliżej.
– Andrew, musisz mi pomóc. Dawno się nie widzieliśmy… Pozwól mi się umyć i daj mi jakieś… Przebranie, jeśli oczywiście masz. Opowiem ci wszystko, ale dzisiaj musisz mi zaufać. Proszę… Twój ojciec mnie odrzucił. – Samotna łza stoczyła się po jej policzku, tworząc smugę jasności wśród brudu.
Młody mężczyzna zamyślił się przez chwilę. Nad czym mógł się, do cholery, zastanawiać? Brookley nie miała pojęcia, ale po raz kolejny straciła nadzieję, Dziwne. Na co on się tak gapił?
– Ann, ciebie rozpoznam zawsze. Chodź, tylko cicho, żeby nikt się nie dowiedział. Służba zaraz wszystko przyniesie, a ty – wskazał na swoją prywatną łazienkę na drugim piętrze pokoju – leć się umyć.
– Dzięku… dziękuję! – szepnęła, skacząc z radości. Najgorsze za nią. Teraz wszystko wróci do normy… Tak przynajmniej myślała.

~~

– Jest tu Jack? – Spytała z nadzieją w głosie Mary, próbując zmotywować Elizabeth do wypowiedzenia choćby słówka.
Grubsza kobieta zarumieniła się, uśmiechając pod nosem.
– Oczywiście, że jest. Czekał dzielnie na swoją mamę.
Kamień spadł Elizabeth z serca. Odetchnęła z ulgą, nawet zbyt głośno. Spotkało się to ze zdziwionym spojrzeniem Ory. Kobieta pospiesznie zaprosiła przybyszów do środka i zawołała Jacka.
I wtedy Turner go zobaczyła. Uśmiechnięty, rumiany chłopiec o ciemnych, nieco zakręconych włosach zbiegł na dół po schodach, które skrzypiały przy każdym jego kroku. Przez rok nie zmienił się jakoś strasznie, ale widać było, że dorasta. Wielkie, ciemne oczy okolone były gęstymi, czarnymi rzęsami. Mały, zadarty nosek czerwienił się z zimna – musiał dopiero co wrócić z dworu. Policzki również przybrały barwę czerwoną. Jego dość chude nóżki były okryte ciepłymi, białymi skarpetkami. Oprócz tego nosił sweter zrobiony z szarej wełny i brązowe spodnie.
Na widok Elizabeth jego mina spochmurniała. Wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby szukał matki w kimś, kogo dawno nie widział. W kimś obcym. To było bolesne uczucie. Bardzo. Nie mogła odrzucić myśli, że zbyt długo go nie widziała. Pierwszy raz wypłynęła na tak długo. Zazwyczaj limit ograniczał się do czterech-pięciu miesięcy, ale teraz…
– Synku, to ja. Przyszłam tu po ciebie. Teraz już zawsze będziemy razem. – Uśmiechnęła się, jednak nie było jej wcale tak miło.
Jack wyglądał na zagubionego. Oczywiście trzydziestolatka zdawała sobie sprawę z tego, że mały przywiąże się do Ory i innych mieszkańców tego rejonu. Miał przecież teraz wyjechać stąd na zawsze. Ale mógł spotkać ojca… Mógł udać się z kochającą matką tam, gdzie morza sięgały.
– Tęskniłem, mamusiu. Czemu cię nie było tak długo? – Rozpromienił się nagle i wskoczył Liz na szyję. Natychmiast się rozpłakała.
– Nigdy już cię nie zostawię na tak długo. – Wtuliła się w jego ciepłe ubranie, starając się ukryć łzy. – Teraz będziemy już zawsze podróżować razem, Jackie. Już dobrze?
Pytanie zabrzmiało niemal jak ironia – przecież to ona płakała. Na szczęście wtrąciła się Ora, proponując herbatkę. Mary, która dotychczas nic nie mówiła, rozgadała się niemożliwie. Dziesięcioletni Jack stulał się w ramię mamy, od czasu wyrywając  się, aby opowiedzieć, co się u niego działo. Było tu tak niesamowicie. Ciepło, rodzinnie i przytulnie. Elizabeth właściwie nigdy nie miała takiego domu. Najpierw pałacowe luksusy i sztywna reguła, a teraz piracka wolność i robienie, co się rzewnie podoba.
W pewnej chwili ktoś zadzwonił do drzwi, przerywając zawziętą dyskusję. Ora natychmiast zerwała się, deklarując, że otworzy, jednak Jack był szybszy. Pobiegł w tamtym kierunku niczym koń wyścigowy, a już po chwili dało się słyszeć okrzyki radości z korytarza.
– Witam, witam! Oo, dziś macie gości?
 W progu pojawił siwy mężczyzna, który mógł mieć z 60 lat. Jego skóra była pomarszczona i wyschnięta, jakby dużo pracował na zimnym powietrzu. W końcu tutaj panowała zima – właśnie dziś spadły tony białego śniegu. Człowiek ten był wychudzony i wyglądał bardzo marnie, ale na jego twarzy widniał szeroki uśmiech.
– Dziadku, to jest moja mama – Wskazał na Elizabeth, która wyglądała, jakby właśnie zjadła słoik soli.
– To jest… Twój dziadek?
Mały już miał coś odpowiedzieć, ale przerwała mu Ora, która cały czas zachowywała się jak uniżona i przestraszona służąca.
– Nie, to pan Custon. Przychodzi tu codziennie i pomaga nam w obowiązkach…
– Mhm. – odparła niepewnie. To dziwne. Czemu nigdy go nie spotkała? Czemu nie wiedziała, że jej Jack ma swojego „dziadka” i jest tutaj taki szczęśliwy? Nie było jej rok. Widziała, jaki to błąd.
– Proszę, zostańcie na noc. Pokażę ci mój pokój! I jakie roślinki wyhodowałem! One potrzebują ciepła i wody, wiesz? – Ekscytował się Turner.
– Ale nasza zało… – Ugryzła się w język. Nie powinna opowiadać o swoim „zawodzie” obcym ludziom, jak ten cały Custon. Mimo to nie mogła przecież zostawić załogi samej. Nie dość, że muszą znaleźć tę Annę…
– Liz, ja pójdę. Ty zostań, a jutro rano odpłyniemy – Theo uśmiechnęła się delikatnie, na co kapitan lekko pokiwała głową. Zgodziła się.

~~~~~~~~~~*************~~~~~~~~~~
Cześć ^^
No to tak... To jest chyba mój najdłuższy rozdział. Mamy okazję poznać w nim bliżej Jacka i relacje rodzinki Turnerów. Jeśli chodzi o Sparrowa to jest w następnych rozdziałach. Szczerze, to nie wiem, co powiedzieć... Wczoraj odeszła od nas Carrie Fisher, która w Gwiezdnych Wojnach grała Księżniczkę Leię i wszystkim jest przykro. Jesteśmy z Tobą, Carrie!

https://dorzeczy.pl/_thumb/81/26/dadfd566e229a7723acd5c39cf18.jpeg

Do zobaczenia za tydzień :)

środa, 21 grudnia 2016

18. Rodzina


 http://previews.123rf.com/images/liseykina/liseykina1305/liseykina130500001/19915946-Medieval-Sorano-town-in-Italy-Panoramic-image-Stock-Photo.jpg

Jack wzdrygnął się. Rozejrzał się dookoła. Stał normalnie, na dwóch nogach. Świat z powrotem miał normalne kolory. Słońce raziło go w oczy, przedzierając się przez korony drzew. Czemu więc miał dziwne wrażenie, że co się stało? Przypomniał sobie.
Angelika. Stała sobie spokojnie, rozmawiając z Gibbsem. Jej kark był jak najbardziej na swoim miejscu… Tak bezczelnie nic jej się nie działo. Oczywiście cieszył się z tego faktu, ale Sparrow uważał to za niesprawiedliwość. Czemu to akurat jego, Potężnego I Wszechmocnego Kapitana Jacka Sparrowa, musi dręczyć jakaś czarownica? Ech…
– Tym kobietom to tylko władza w głowie. A jak już zdobędą, co chcą to zaczynają się panoszyć. – Postukał palcem wskazującym w podbródek, marszcząc czoło.
– Co? – spytała zaskoczona Angelika. Co mu nagle odbiło? To było już podejrzane, zwłaszcza, że wczoraj rano obudził się, wyglądając, jakby coś brał.
W odpowiedzi kapitan wzruszył ramionami.
– Co, ja mam wiedzieć? Ja ci wyglądam na kobietę? – Malon powstrzymała się od komentarza. Po chwili Jack dodał:
– A teraz, mój rogi Joshonny, proszę, prowadź. Rozumiem, że moja busola wciąż działa?
– Aye, kapitanie. – Unikając dalszych niepotrzebnych dyskusji ruszył przed siebie. Po minucie jednak pochód został przerwany.
– Jedną chwileczkę. – Sparrow przystanął w półkroku i zlustrował teren wybałuszonymi oczami. Pomyślał, że dobrze byłoby wiedzieć, dokąd i po co zmierzają. No tak, faktycznie. – A to pech. – mruknął – Po co my w ogóle idziemy?
Załoga wydała z siebie smętny jęk, który po chwili zamienił się w ciche szepty między sobą. Bowiem pytanie Kapitana było aż nadto słuszne.
– Yhm, z tego co wiem, to zmierzaliśmy po Pierwszą Wskazówkę Lettego. Gdzieś tam zgubiliśmy tą dziewczynę, Revellon. No i były te dziwaczne drzewa. A teraz wskazówka busoli wariuje. – Joshonny spojrzał na wciąż obracającą się metalową iglicę, robiąc profesjonalny faceplam.
Angelika przysłuchiwała się temu w zamyśleniu. W jej głowie tworzyła się bardzo dziwna teoria, dotycząca całej tej wskazówki Lettego. Od początku podejrzewała, że Revellon może mieć z tym jakiś związek. W końcu ciągle mówiła o powrocie do domu. Teraz te obawy były silniejsze i bardziej prawdopodobne.
– Mam tylko jedno pytanie – odezwał się Claus Summer. Był to wysoki młodzieniec o wiecznie potarganych blond włosach i jasnobrązowych oczach. Pracował na „Czarnej Perle” jako majtek, ale w wolnych chwilach oddawał się pasji – kucharstwie – i przyrządzał przepyszne potrawy dla całej załogi. Nie angażował się zbytnio w życie na statku, także wszystkich zdziwiło to, że się odezwał. – Co z tym Hectorem? Nie mieliśmy czasem…
– Ja wam wszystko powiem. – Wtrącił się dziewczęcy głos. Sparrow odwrócił się do tyłu, a jego oczom ukazała się sylwetka siedemnastolatki. Julia Revellon wróciła.

~~

Chris rozsiadł się wygodnie w swoim miękkim fotelu. Jedwabna tkanina pokrywająca siedzenie jarzyła się wymyślnymi wzorami i artystycznymi kompozycjami. Wziął głęboki oddech, napawając się wonią drogich, francuskich perfum. Przeleciał wzrokiem po pomieszczeniu – przepięknie urządzonej sali spotkań. Naprzeciw niego stał mały stolik, obrzucony różnorakimi owocami i potrawami. Obok piętrzyły się złote kielichy wysadzane diamentami i szafirami. Jeden z nich spoczywał właśnie w dłoni mężczyzny. Drogie, czerwone wino rozpływało mu się w ustach. Uroku dodawał szary blask słońca, wpadający do środa przez wysokie, podłużne okiennice.
Tron króla był niezwykły. Nie tylko był niezwykle wygodny i wyniosły, ale dawał także poczucie władzy. Korzystanie z niego było bardzo niebezpiecznym posunięciem, jeśli ktoś nie znał umiaru. Chris jednak doskonale wiedział, co robi i był aż nadto ostrożny. Niemniej jednak podobało mu się to. Poczucie że tyle znaczy.
Powoli wstał i spokojnym krokiem ruszył w głąb sali. Jego twarde podeszwy stukały o kamienną podłogę, niosąc się echem po całym pomieszczeniu. Po chwili drzwi główne skrzypnęły i stanął w nich król Henry. Młodzieniec błyskawicznie schował kielich wina za plecami, kłaniając się nisko.
– Jak dobrze Cię widzieć, mój panie! – Przesadnie gestykulował Rodriguez, ściągając brwi.
– Nie znalazłeś jej! Moja córka Anna… Och, moja biedna księżniczka… – Starszy mężczyzna zachwiał się, ale straże podtrzymały go za ramiona.
– W porządku, drogi panie! Porozmawiajmy na osobności. Wszystko będzie dobrze. – Spojrzał wymownie na straże, które po chwili zawahania opuściły salę. Widocznie nie były zadowolone z tej perspektywy, którą im narzucono, ale cóż mieli robić.
– Usiądź, usiądź! – Młodszy wspierając władcę swoim ramieniem, dokuśtykał do tronu, na którym posadził mężczyznę.
– Moja flota natrafiła na poszlaki i właśnie trwają walki! Takie wieści przyniósł mi mój najlepszy goniec! – Z paniką w głosie tłumaczył Chris.
Palce Brookley’ego trzęsły się, łapczywie nalewając do kielicha czerwonego wina. Upuścił kryształową butlę, w której znajdował się trunek. Drobinki rozsypały się po całym dywanie.
– Nie będę dłużej czekał. Jeśli nie zjawi się tu jutro, zostaniesz ŚCIĘTY. – Chris bał się, że staremu królowi zaraz buchnie para z uszu. Mimo wszystko musiał zachować dobrą minę i wykombinować, jakby tu wyjść z tej kłopotliwej sytuacji.
– Spokojnie, Panie Henry, nie ma co się denerwować, sytuacja jest jak najbardziej pod kontrolą! – Splótł palce i zaczął rozmowę.

~♠~

– Nic się nie stało, Liz, przecież opiekunka wciąż jest z nim! – Mary próbowała pocieszyć przyjaciółkę, ale nie wiele to dawało.
– Tu nie chodzi o to! – Trzydziestosześciolatka odtrąciła rękę Thoe trochę zbyt gwałtownie, co wyraźnie dało się zauważyć po minie czarnowłosej.
– Przepraszam. Po prostu… Jak ja, na Czarną Perłę, mogłam o nim ZAPOMNIEĆ?! Przecież to mój syn! Tęsknił i płakał za mną wiele razy, jak i ja za nim. Ale… Teraz minął cały rok. Rok go nie widziałam!
– Hej, liczy się to, co teraz. Chodźmy już i nie bój się. – Złapała ją za dłoń i pociągnęła w stronę centrum miasteczka La Calle. – Będzie szczęśliwy, jak go spotkasz. No i ty pewnie też – Uśmiechnęła się przyjaźnie, co dość mocno kłóciło się z jej urodą i nastawieniem do świata.
– Dobrze. – Turner wzięła głęboki wdech.

Dotarły wreszcie do małego mieszkanka, położonego kilkanaście metrów od głównego rynku La Calle. Można tam było znaleźć wiele przeróżnych rupieci – od kolorowej biżuterii po miecze i pistolety. Krążyło tam całkiem sporo kupców, jak na tak wczesną porę. Biegali od jednego przechodnia do drugiego, proponując zakup ich towaru. Na wszystkie cztery kierunki od targu odbiegały wąskie uliczki, po których obu stronach znajdowały się budynki mieszkalne. W takim właśnie domku mieszkał Jack wraz ze swoją opiekunką – Ora była dość otyłą i wysoką blondynką o niesamowicie dobrym sercu i pracowitości, której pozazdrościłby niejeden pirat. Była jeszcze bardzo młoda – miała zaledwie osiemnaście lat.
– Boję się, że go tam nie będzie. – Zawahała się Kapitan w progu grubych, drewnianych drzwi.
– Pukaj. Coś czuję, że się stęsknił – Mary z uśmiechem zapukała zamiast niej, aby zobaczyć zdziwioną minę Ory.

~♠~

Anna kucnęła w trawie. Nasłuchiwała jakichkolwiek odgłosów, ale zdawało się, że nikogo nie było w tej części ogrodu.
– Dobrze. Teraz chodźmy na to drzewo. – odezwał się Orlando, jak najciszej podchodząc do dużych rozmiarów dębu. – Ta gałąź nada się świetnie do wspinaczki. Anno, chodź. Pomogę ci. – Spojrzał opiekuńczo na kobietę, która trzepotała rzęsami. Brookley posłusznie podeszła do rośliny, a po chwili – z pomocą młodzieńca, oczywiście – znalazła się po drogiej stronie muru. Pozostało tylko zeskoczyć, nie budząc przy tym żadnego strażnika.
– Nie dam rady. Księżniczki nie były wychowane do takich brawurowych czynów. – Powiedziała, nieco zdenerwowana. Orlando nie zraził się ani trochę, po chwili odpierając.
– Nie ma sprawy. Wejdę tam i pomogę.
Minutę później oboje stali bezpiecznie na miękkiej trawie we wschodniej części ogrodu placu rodziny Deveronów. Świetlisty księżyc sprawiał, że większa część posiadłości  była widoczna niemalże idealnie.
– Widzę wejście. – mruknęła dziewczyna, mrużąc oczy. – Orlando, poczekaj tutaj na mnie. Jakby coś się działo to… Po prostu mnie uratuj. A tymczasem… Do zobaczenia – To mówiąc wyciągnęła prawą rękę i musnęła jego policzek.
I tyle ją widział.

~~~~~~~~~~~~~***********~~~~~~~~~~~~
Witam:)
Dzisiaj rozdział dość wcześnie, ponieważ dopadła mnie choroba i siedzę w domku. Powiem, że dużo weny jest, a czasu teraz też coraz więcej. Mam więc predyspozycje, by pisać! Mam nadzieję, że nie rozchorowaliście się na święta ^^ 
Nie będzie żadnych rozdziałów świątecznych, ponieważ nie mam na nie kompletnie pomysłów. No i tak btw... Miło by było, gdyby każdy, kto to czyta skomentował, bo ostatnio są tylko 2 komentarze. Trochę mi przykro i brakuje motywacji... Chciałabym po prostu wiedzieć, dla ilu osób to pisze i czy jest sens.

Dedykuję to Batgirl i Natalie Witness, ponieważ jako jedynie skomentowały poprzedni rozdział.

PS: ten obrazek na górze to La calle... mniej więcej :P

środa, 14 grudnia 2016

17. Piękna

http://i1047.photobucket.com/albums/b475/MidoriNoSora/purpleforest.png


Kobieta, a właściwie bogini, przechadzała się spokojnie pomiędzy drzewami. Nigdzie się jej nie spieszyło i nie zwracała uwagi na zastygnięte jak w galaretce otoczenie.
– Zmieniłaś się od naszego ostatniego spotkania – Jack wyglądał, jakby nie mógł przełknąć wielkiego kawałka chleba, który utknął mu w gardle. Mimo to jak najbardziej próbował zachować kamienną twarz.
– Owszem. Cóż, zdaje mi się, że mogę teraz zrobić z tobą to, co mi się rzewnie podoba. Ale po co od razu tyle zachodu – Uśmiechnęła się. Pachniała cudownie – świeżą lawendą, waniliami i czymś jeszcze innym, ale zdecydowanie pociągającym.
– Właśnie. Teraz możesz sobie już iść… Aha, i jeśli ci to nie przeszkadza, to mój kompas z dziwnych powodów przestał działać, i byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyś…
– Kompas. O to chodzi? Och wydaje mi się, że w twoim przypadku i tak już nie będzie potrzebny. I tak zawsze wskaże jeden kierunek, mimo, że tego nie chcesz… – Spojrzała wymownie na Angelikę, która spoglądała na wschód. Nie ruszała się. – Ma tak zostać na zawsze?
– A to ma jakiekolwiek znaczenie? – spytał.
– Nie – odparła Kalipso. – Ale może będzie miało – Po chwili uniosła prawą rękę i wygięła dwa palce, tak, że strzyknęły.
To, co zobaczył Sparrow przed sobą, było niesamowite. Okrutne, straszne. Angelika… skręciła sobie kark. Sama.

~~~

Otworzył oczy, które widziały jedynie fiolet.
Kalipso. Angelika.
– Co jej zrobiłaś? – Sparrow ze zdziwieniem, a wręcz z przerażeniem spojrzał na Malon. Nie… Dlaczego? Zabiła ją specjalnie czy może na złość?
– Powiedziałeś, że ci nie zależy – Uniosła brwi. – A co, może chciałbyś, abym przywróciła ją do życia?
Jack pierwszy raz w życiu doznał uczucia całkowitej bezradności. Czemu Tia Dalma się tak zachowuje? Nie miał pojęcia. Nie chciał też, aby dowiedziała się o jego… Stosunku do Angeliki. Ale czy dla swojego honoru ma pozostawić martwą tak naprawdę jedyną osobę, na której mu naprawdę zależało? Niedorzeczne. Dlaczego to akurat Jackowi Sparrowowi coś takiego uderzyło do głowy. Myślał o tym już kiedyś i teoria się sprawdza: będąc Jackiem Sparrowem bardzo trudno rozpieszczać swoich wielbicieli czy co znów nowego…
– Ożywisz ją, ale… Nie chwileczkę. – Zastanowił się. A co, jeśli to iluzja? A może ta podstępna wiedźma chce go wrobić?
Rozmyślania przerwał mu niesamowicie podobny do starej wersji Kalipso śmiech.
  Zależy ci na niej… Widzę, że nawet bardziej niż na wskazówce Lettego… To ciekawe. Ale wyjaśnię ci wszystko powoli – Musnęła jego policzek, a piratowi po plecach przeszedł dreszcz. – Nie lubię, jak ktoś mnie ignoruje. Bardzo tego nie lubię, a szczególnie odkąd znów jestem pełnoprawną boginią. Teraz czas, żebyś i ty poczuł się nieco zdyskryminowany.
– Świetnie. Możesz teraz odej… To znaczy uzdrowić Angelikę, a następnie sobie pójść. – Uśmiechnął się promiennie, widząc irytację w oczach kobiety.
– Nie doceniasz mnie, Jaaaack. Kiedyś gorzko tego pożałujesz… I to nawet nie z mojej winy. – Rozpadła się w drobny pył, a fioletowy świat okryła ciemność.

~~

Anna wstrzymała oddech, gdy skulona za workami z paszą wsłuchiwała się w ciężkie kroki Barbossy. Jej wybawca siedział w jednym z tych obrzydliwych pakunków, i namawiał ją, aby postąpiła tak samo, ale Brookley nie dałaby się tak oszpecić. Może ten ktoś pomoże jej dostać się do pałacu, a po załatwieniu formalności wynagrodzi mu to sporą sumą pieniędzy… I wszystko wróci do porządku. Ojciec da jej ślub z Chrisem… Na wspomnienie ukochanego zrobiło jej się cieplej na sercu.
W końcu piraci opuścili stodołę, pozwalając na odetchnięcie z ulgą.
– Jesteś cała, panienko? – Z wora wysunęła się głowa mężczyzny.
Sama nie podejrzewając się o to, Brookley parsknęła śmiechem. To zjawisko wyglądało bynajmniej komicznie. W dodatku jegomość miał na głowie kilka ziaren pszenicy, przechowywanej w tymże worku.
– Jak właściwie masz na imię? I mów mi Anna, bo póki co nikt nie może poznać mojej tożsamości. – uśmiechnęła się delikatnie, przybierając "księżniczkową" minę.
– Mam na imię Orlando. – Zmrużył oczy, urzeknięty urokiem osobistym młodej damy. Kobieta uznała, że osiągnęła swój cel. Wiedziała, że jej piękności nie oprze się nie jeden mężczyzna, co dawało jej wielką przewagę i siłę. Szkoda tylko, że teraz była tak umorusana ulicznym błotem, mokra od wody i śmierdziała piratami. W dodatku miała kilka ran na rękach  i twarzy.
– A więc… Hm… Orlando… Powierzę ci wielki sekret. Jestem córką gubernatora Henry’ego Richarda Brookley. Zostałam napadnięta i porwana przez niejakiego pirata Hectora Barbossę. To, co przeżyłam… Jest poniżej mojej godności. Pragnę teraz tylko dostać się do pałacu króla Damiana Deveron. Władca ten zna mnie z wielu balów dla ważnych rodów. Kilka razy tańczyłam nawet z jego sy… To znaczy… Musisz pomóc mi się tam dostać. Po prostu. A obiecuję, że ja cię wynagrodzę sowicie, gdy tylko powrócę do siebie. – Zatrzepotała rzęsami, starając się jak najmocniej spodobać kawalerowi. Oczywiście, że nie chodziło jej o żadne romanse, broń Boże. Chciała jedynie uwieść go i wykorzystać – typowa, ale idealna sztuczka.
– Anno, zrobię wszystko, czego zapragniesz. – powiedział, otwierając szeroko oczy i wpatrując się w – teraz bynajmniej licho wyglądającą – piękność. – Ale moja droga, jakże mamy dostać się do pałacu sami? To najbardziej strzeżony obiekt w tym mieście.
– Jeśli umiesz się skradać, to nie będzie problemu. Gościłam w tej jakże pięknej rezydencji już dwa razy i odkryłam, że strażnicy pilnują jedynie wejść. Przy jednym z murów znajduje się ogromne drzewo – Sama nie mogła uwierzyć  w to, co mówi. Jednak desperacja robi swoje. – Mógłbyś się na nie wspiąć i pomóc mi, tak dostalibyśmy się do ogrodów. Stamtąd wystarczy znaleźć wejście do piwnic. Mają tam cudowne naczynia gliniane! – wspomniała – A my przejdziemy tamtędy. W środku poradzę sobie sama. Zaczekasz na mnie na zewnątrz,  pilnując, czy ktoś nie idzie. Być może nie będziesz mi już potrze… To znaczy… Zaczekasz tam na mnie. – Zmieszała się nieco, ale po chwili złagodziła to swym słodkim głosem i powabnym uśmiechem. – Ale musimy się pospieszyć. Piraci wkrótce nas znajdą, a dużo łatwiej wkradniemy się do pałacu pod osłoną nocy, teraz.
Orlando wziął głęboki oddech, słysząc słowa tej niesamowitej księżniczki. Była cudowna. Taka piękna i delikatna… Widział ją, jakby była aniołem ze snu. Mimo brudu i ran, które miała, nie mógł napoić wzroku.
– Rusza… jmy. – Wybełkotał tylko, starając się uspokoić bijące jak młot serce.

~~

Elizabeth uznała, że ma dość pogoni za młodziutką księżniczką. Czemu? Po pierwsze, z lenistwa. Można by wziąć to za absurd – przecież jeśli ją złapie, będzie mogła wskrzesić męża! Czemu więc tego nie chciała? Możliwe, że dlatego, iż nie do końca wierzyła, że to właśnie Anna jest tą jedyną duszą. Nie miała w sobie nic niezwykłego... Czy Hector miał tak mało rozumu w tym swoim gąbkowatym mózgu, żeby brać dziewczynę ze względu na urodę? Ale to było do niego tak niepodobne… Ten stary cap miał, bądź co bądź, dużą wiedzę. Przynajmniej w tego typu sprawach. A co, jeśli dopadła go gorączka złota? Albo gorzej – nieodwracalną potrzebę posiadania Łamacza?
Westchnęła ciężko, skubiąc skórkę z palca wskazującego prawej ręki. Wzrok Turner był nieobecny. Przypomniało jej się, jak to było, kiedy ją porwał Barbossa. Wtedy było o wiele gorzej – tak przynajmniej myślała – z powodu demonicznej przemiany załogi „Czarnej Perły” w kościotrupy. Była tamtej nocy bliska zawału. Patrząc na to z dzisiejszego punktu widzenia, było to jeszcze gorsze przeżycie. Może dlatego nie chciała ścigać Brookley – wiedziała, jakim przerażeniem okupione jest niewolnictwo u piratów. Teraz sama była jedną z tych „złych”. Ale czy na pewno? A może jej się wydawało i to właśnie reszta świata była „ta gorsza”?
Zwróciła się do Mary, z prośbą o przyniesienie butelki rumu. Theo ruszyła w stronę cumującej niedaleko molo, na którym stały „Białej Nocy”. Elizabeth bez słowa oparła łokcie na barierce, zrobionej z dębowego drewna. Księżyc rozkwitał na niebie, życie wokół przybrało senny, szary nastrój. Ludzie w większości pochowali się w domach i pozasypiali w twardych łóżkach. Gdzieś tu, w tym mieście, ukrywała się dwudziestoletnia księżniczka; była jedną z tych nieszczęśnic, których życie jednego dnia wykonało szaleńcze salto o 180 stopni.
– Trzymaj, Liz – Mary podała jej ciemnozieloną butelkę z uspokajającym trunkiem. Młoda kapitan zasmakowała ucieczki od problemów, przechylając naczynie i wlewając sobie do ust rum. Przypomniał jej się stary kompan, Jack Sparrow. Ciekawe, co teraz robi. Szczerze chętnie napiłaby się razem z nim. Nie widziała go od dawna, co – musiała przyznać, mimo wielkiej niechęci – skutkowało dziwnego rodzaju tęsknotą. To nie było, rzecz jasna, to samo co do Willa. Za męża i synka oddałaby życie. Sparrowa szybciej by zabiła (pomijając fakt, że już kiedyś to zrobiła). Zachciało jej się od tego śmiać. Czyżby rum dawał się we znaki?
– To jest to całe nasze życie – Skrzywiła się Theo, ukazując swoje nawet czyste zęby.
– Tak, Mary… To  jest to całe nasze życie…
I razem śmiały się jak szalone.

Turner obudziła się rano, myśląc tylko o jednym. Zapomniała odebrać synka.

~~~~~~~~~~~~~~**********~~~~~~~~~~~~~~
Witam! Następny rozdział napisany, ale dalej nic... Będę nadrabiać pisanie w czasie przerwy świątecznej, ponieważ poza tym prawie w ogóle nie mam czasu. A w ostatnich dniach przytłaczają mnie obowiązki... Także no :)

Dedyk dla Emily Tano i proszę, nie zabijaj mnie. Ja chciałam przyjść ale po prostu nie mogłam ! Tt nie moja wina! XD