Anna najciszej jak umiała
prześliznęła się przez wąskie okienko pałacu. Znajdowała się w piwnicy Deveronów. Wokół
porozrzucano naczynia gliniane. Była to mała pracownia Anrew’a, syna króla
Damiana. Znała młodego księcia praktycznie od zawsze. Kiedyś pokazał jej, jak
wyrabia wazony i miski. To niezwykle trudna praca, a na dodatek mokra
glina całkowicie brudzi ubrania. Nie miała wtedy ochoty próbować. Dziś
musiała przyznać, że sama wyglądała gorzej, niż jakby wykąpała się w beczce gliny. A kąpać się w beczce było
naprawdę hańbą.
Przeleciała wzrokiem pozostałe części
pomieszczenia – jakieś półki ze starymi książkami i oczywiście koło
garncarskie. Nic nadzwyczajnego.
Uchyliła drzwiczki, a jej oczom
ukazała się biała, gustowna posadzka na korytarzu. Kilku strażników stało przy
głównej bramie, podjadając orzeszki z królewskiego stolika. Zaśmiała się cicho,
przypominając sobie swoje dni spędzane w tej posiadłości. Było bardzo
ciekawie.
W ogóle, cały pałac miał w sobie coś
niesamowitego. Przez duże okna wpadało światło słoneczne. Białe podłogi i
czerwone dywany były piękne i przytulne w swojej prostocie. Tak, przytulne. To było jak najbardziej
właściwy epitet, jakim mogła opisać posiadłość. Sale były przestrzenne i
radosne.
Na jej twarz wstąpił grymas bezradności.
Teraz wyglądała jak straszydło z innego świata. Musi dostać się do Sali króla.
Pozostała tylko kwestia, czy jej pomogą.
– Dasz radę, Anna. – powiedziała sobie
w duchu, po czym ruszyła do przodu. Strażnicy z początku jej nie zauważyli,
pochłonięci pałaszowaniem – tym razem – winogron. Ale po chwili dostrzegli
wpatrującą się w nich brunetkę. Zastygli wpół ruchu, jakby właśnie Anna
nagrywała Manequin Challenge.
– Dzień dobry, muszę się dostać do
króla. – Uśmiechnęła się słodko, trzepocząc rzęsami. Zdziwieni i zauroczeni
mężczyźni wybełkotali coś w rodzaju „Eee… no…”, a Brookley bez zbędnych
komentarzy puściła im oczko, dając do zrozumienia, że ich nie wyda, a sama
uchyliła drzwi do Sali tronowej.
Oślepiające białe światło raziło ją w
oczy. Potem dotarł do niej znajomy zapach drogich perfum i świeżo wypranych
poduszek. Nie umknął jej fakt, że wystrój pomieszczenia nie zmienił się. Tak
jak poprzednim razem, kiedy tu była, przy ścianach stały kanapy. Była to bowiem
dość specyficzna sala tronowa – okrągła, w której centrum znajdował się piękny,
rzeźbiony tron. Podobało jej się tu. Wielkie okna dodawały niezwykłego uroku.
Przypomniało się jej, jak w dzieciństwie bawiła się z Andrew’em, ustawiając
labirynt z poduszek, leżących na sofach.
Otrząsnęła się ze wspomnień. Weszła
do środka, po czym skłoniła się nisko królowi. Ten miał jak zwykle przystojną,
lecz dojrzałą twarz. Brakowało mu teraz jednak ciepłego uśmiechu na twarzy.
Teraz patrzył z wyraźnym niesmakiem.
– Dziecko, kto cię tu wpuścił? To nie
jest miejsce dla żebraków. Proszę wyjść! – Zawołał, ale dwudziestolatka nie
miała zamiaru odpuścić.
– Przepraszam, ale nie jestem żadne
„dziecko”, ani nie jestem „żebrakiem”. To ja, Anna Brookley! Mój ojciec…
– Słuchaj, mała, uciekaj stąd, bo nie ręczę a
siebie. A podszywanie się pod księżniczkę jest co najmniej niestosowne! Straż!
– Dwoje żarłoków wyjrzało zza drzwi, z niechęcią chwytając kobietę za ramiona i
wyprowadzając z Sali.
– Zaczekaj! Co robisz?! To ja… – Ale
wołanie nic nie dawało. Została właśnie po raz pierwszy w życiu wyrzucona na
zbity pysk. Dopiero poznała znaczenie tego frazeologizmu. Nie było to miłe
doświadczenie.
– Panowie, poczekajcie! Dokąd mnie
prowadzicie? – Wyrywała się.
– Na razie poza mury pałacu. Ciesz
się, że nie do więzienia. – Odparł blady brunet, któremu zbroja najwyraźniej
całkiem skutecznie przeszkadzała w codziennym funkcjonowaniu.
– Zaczekajcie! Nie macie prawa!
Jestem wyższa rangą. A poza tym…. – Wpadł jej do głowy pewien pomysł. – A poza
tym zawsze mogę donieść Damianowi o waszym podjadaniu.
Ich miny ze skwaszonych zmieniły się
w przerażone, z nutą zielonego odcienia skóry.
– Dobrze. Ale... Co chcesz zrobić? –
zaniepokoił się ten drugi.
– O to się nie martw. – Mrugnęła
oczkiem. – Policz po prostu do dwudziestu, a mnie tu nie będzie.
Posłusznie zamknęli oczy, a Brookley
pobiegła w jedyne miejsce w tym pałacu, gdzie mogła się czuć spokojnie. Komnata
księcia Andrew’a.
Czuła wręcz odrazę do samej siebie za
to, co robiła. Jej ubłocone i poniszczone buty brudziły śliczny, czerwony
dywan, prowadzący do komnaty Andrew’a. Zawsze, jak była jeszcze małym
dzieckiem, bawiła się, że aresztuje ze swoim przyjacielem ubrudzonych
strażników.
Westchnęła, gdy po raz kolejny
ujrzała pięknie złocone drzwi do jej ulubionej komnaty w tym pałacu. Uśmiech mimowolnie
wstąpił na jej twarz. Przeżyła tu tyle cudownych chwil. Przykład? Zeszłoroczne
święta. Było wprost idealnie. Ciepło, rodzina, przyjaciele.
Otrząsnęła się, podchodząc do wrót.
Wokół nie było strażników – książę nie lubił „ogona”, jak to nazywał. Mimo to
bała się zapukać. Wszystko może legnąć w gruzach, a ona zginąć w celi
więziennej. Miała jednak nadzieję… Na zrozumienie.
Uchyliła drzwi, zaglądając do środka.
Pomieszczenie nie zmieniło się nic a nic – wiecznie jasno, przytulnie i
oczywiście – bałagan.
Książę siedział na swoim fotelu i
oddawał się zawzięcie jakiejś lekturze. W kominku trzaskał ogień, przez szyby
wpadało światło księżyca, jednak pokój był rozświetlony wielkimi, pięknymi
żyrandolami z czystego kryształu. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę i
zmarszczył brwi.
– Andrew, to ja, Anna Brookley! Nie
wyrzucaj mnie, musimy porozmawiać! Zostałam porwana przez piratów, mój ojciec
mnie szuka i musiałam coś zrobić! Dostałam się do La Calle, bo oni…
– Anna? – Przerwał jej, wpatrując się
w marnie wyglądającą sukienkę, pobrudzone buty, umorusaną twarz i potargane
włosy. Zapewne ją wyrzuci i nie uwierzy. – Co… Jak ty wyglądasz?!
Ku zaskoczeniu Brookley Deveron
zerwał się z siedzenia i podszedł bliżej.
– Andrew, musisz mi pomóc. Dawno się
nie widzieliśmy… Pozwól mi się umyć i daj mi jakieś… Przebranie, jeśli
oczywiście masz. Opowiem ci wszystko, ale dzisiaj musisz mi zaufać. Proszę…
Twój ojciec mnie odrzucił. – Samotna łza stoczyła się po jej policzku, tworząc
smugę jasności wśród brudu.
Młody mężczyzna zamyślił się przez
chwilę. Nad czym mógł się, do cholery, zastanawiać? Brookley nie miała pojęcia,
ale po raz kolejny straciła nadzieję, Dziwne. Na co on się tak gapił?
– Ann, ciebie rozpoznam zawsze.
Chodź, tylko cicho, żeby nikt się nie dowiedział. Służba zaraz wszystko
przyniesie, a ty – wskazał na swoją prywatną łazienkę na drugim piętrze pokoju
– leć się umyć.
– Dzięku… dziękuję! – szepnęła,
skacząc z radości. Najgorsze za nią. Teraz wszystko wróci do normy… Tak
przynajmniej myślała.
~♠~
– Jest tu Jack? – Spytała z nadzieją
w głosie Mary, próbując zmotywować Elizabeth do wypowiedzenia choćby słówka.
Grubsza kobieta zarumieniła się,
uśmiechając pod nosem.
– Oczywiście, że jest. Czekał
dzielnie na swoją mamę.
Kamień spadł Elizabeth z serca.
Odetchnęła z ulgą, nawet zbyt głośno. Spotkało się to ze zdziwionym spojrzeniem
Ory. Kobieta pospiesznie zaprosiła przybyszów do środka i zawołała Jacka.
I wtedy Turner go zobaczyła. Uśmiechnięty,
rumiany chłopiec o ciemnych, nieco zakręconych włosach zbiegł na dół po
schodach, które skrzypiały przy każdym jego kroku. Przez rok nie zmienił się
jakoś strasznie, ale widać było, że dorasta. Wielkie, ciemne oczy okolone były
gęstymi, czarnymi rzęsami. Mały, zadarty nosek czerwienił się z zimna – musiał dopiero
co wrócić z dworu. Policzki również przybrały barwę czerwoną. Jego dość chude
nóżki były okryte ciepłymi, białymi skarpetkami. Oprócz tego nosił sweter
zrobiony z szarej wełny i brązowe spodnie.
Na widok Elizabeth jego mina
spochmurniała. Wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby szukał matki w kimś,
kogo dawno nie widział. W kimś obcym.
To było bolesne uczucie. Bardzo. Nie mogła odrzucić myśli, że zbyt długo go nie
widziała. Pierwszy raz wypłynęła na tak długo. Zazwyczaj limit ograniczał się
do czterech-pięciu miesięcy, ale teraz…
– Synku, to ja. Przyszłam tu po
ciebie. Teraz już zawsze będziemy razem. – Uśmiechnęła się, jednak nie było jej
wcale tak miło.
Jack wyglądał na zagubionego.
Oczywiście trzydziestolatka zdawała sobie sprawę z tego, że mały przywiąże się
do Ory i innych mieszkańców tego rejonu. Miał przecież teraz wyjechać stąd na
zawsze. Ale mógł spotkać ojca… Mógł udać się z kochającą matką tam, gdzie morza
sięgały.
– Tęskniłem, mamusiu. Czemu cię nie
było tak długo? – Rozpromienił się nagle i wskoczył Liz na szyję. Natychmiast się
rozpłakała.
– Nigdy już cię nie zostawię na tak
długo. – Wtuliła się w jego ciepłe ubranie, starając się ukryć łzy. – Teraz będziemy
już zawsze podróżować razem, Jackie. Już dobrze?
Pytanie zabrzmiało niemal jak ironia –
przecież to ona płakała. Na szczęście wtrąciła się Ora, proponując herbatkę.
Mary, która dotychczas nic nie mówiła, rozgadała się niemożliwie.
Dziesięcioletni Jack stulał się w ramię mamy, od czasu wyrywając się, aby opowiedzieć, co się u niego działo. Było
tu tak niesamowicie. Ciepło, rodzinnie i przytulnie. Elizabeth właściwie nigdy
nie miała takiego domu. Najpierw pałacowe luksusy i sztywna reguła, a teraz
piracka wolność i robienie, co się rzewnie podoba.
W pewnej chwili ktoś zadzwonił do
drzwi, przerywając zawziętą dyskusję. Ora natychmiast zerwała się, deklarując,
że otworzy, jednak Jack był szybszy. Pobiegł w tamtym kierunku niczym koń
wyścigowy, a już po chwili dało się słyszeć okrzyki radości z korytarza.
– Witam, witam! Oo, dziś macie gości?
W progu pojawił siwy mężczyzna, który mógł mieć
z 60 lat. Jego skóra była pomarszczona i wyschnięta, jakby dużo pracował na
zimnym powietrzu. W końcu tutaj panowała zima – właśnie dziś spadły tony
białego śniegu. Człowiek ten był wychudzony i wyglądał bardzo marnie, ale na
jego twarzy widniał szeroki uśmiech.
– Dziadku, to jest moja mama –
Wskazał na Elizabeth, która wyglądała, jakby właśnie zjadła słoik soli.
– To jest… Twój dziadek?
Mały już miał coś odpowiedzieć, ale
przerwała mu Ora, która cały czas zachowywała się jak uniżona i przestraszona
służąca.
– Nie, to pan Custon. Przychodzi tu
codziennie i pomaga nam w obowiązkach…
– Mhm. – odparła niepewnie. To
dziwne. Czemu nigdy go nie spotkała? Czemu nie wiedziała, że jej Jack ma
swojego „dziadka” i jest tutaj taki szczęśliwy? Nie było jej rok. Widziała,
jaki to błąd.
– Proszę, zostańcie na noc. Pokażę ci
mój pokój! I jakie roślinki wyhodowałem! One potrzebują ciepła i wody, wiesz? –
Ekscytował się Turner.
– Ale nasza zało… – Ugryzła się w
język. Nie powinna opowiadać o swoim „zawodzie” obcym ludziom, jak ten cały
Custon. Mimo to nie mogła przecież zostawić załogi samej. Nie dość, że muszą
znaleźć tę Annę…
– Liz, ja pójdę. Ty zostań, a jutro
rano odpłyniemy – Theo uśmiechnęła się delikatnie, na co kapitan lekko pokiwała
głową. Zgodziła się.
~~~~~~~~~~*************~~~~~~~~~~
Cześć ^^
No to tak... To jest chyba mój najdłuższy rozdział. Mamy okazję poznać w nim bliżej Jacka i relacje rodzinki Turnerów. Jeśli chodzi o Sparrowa to jest w następnych rozdziałach. Szczerze, to nie wiem, co powiedzieć... Wczoraj odeszła od nas Carrie Fisher, która w Gwiezdnych Wojnach grała Księżniczkę Leię i wszystkim jest przykro. Jesteśmy z Tobą, Carrie!
Do zobaczenia za tydzień :)