Wenecja
jest okryta sławą i od zawsze była. Niegdyś jako osobny kraj, potem jakoś to
się poplątało i pozmieniało, że stała się częścią Włoszech. Wspaniałe budynki i
mosty, krajobrazy, arystokracja, a później nowoczesne hotele… Jednak Julia
nigdy tak naprawdę tam nie była. W rzeczywistości Miasto Na Wodzie było miliard
razy piękniejsze, bardziej zaludnione i bardziej zanieczyszczone, nawet w tych
czasach. W całym mieście unosił się niezbyt przyjemny zapach, sprawiający, że
dziewczyna nie chciała znać składu tej wody. Jeśli chodzi o słynną arystokrację
– bo, jeśli dobrze pamiętała, w tych czasach mniej więcej tacy ludzie się tu
obracali – nie było tego widać. Owszem, wykwintne damy przechadzały się
łabędzim krokiem (jest w ogóle coś takiego?) pośród uroczych uliczek, ale
licznie występował też zwyczajny plebs, do którego właśnie oni się zaliczali.
– Tu
na pewno nie będziemy się wyróżniać. – zaśmiał się pod nosem Andreas. –
Wyglądamy jak siedem nieszczęść.
– Mają
tu jakieś sklepy… targi z odzieżą? Albo punkty… pożywienia? – spytała Julia.
–
Punkty pożywienia? Masz na myśli restauracje i bary?
–
Mhm – mruknęła, przeklinając swoją głupotę. Tak bardzo chciała być „z tamtych
czasów”, że zaczynała gadać jak prawdziwy kosmita.
Przeszli jeszcze parę kroków, po czym skręcili
w prawo, wkraczając tym samym do knajpy „BoonieBooom”.
Już
sama nazwa nie zwiastowała nic dobrego.
Ale
rozsiedli się przy jednym ze stolików. Teraz dopiero przyszło siedemnastolatce
do głowy podstawowe pytanie – czym zapłacą? Jednak Rina rozwiała wszystkie
wątpliwości, wyjmując z kieszeni potężny zwitek pieniędzy. Nie pytali, skąd je
miała. Jeśli chodzi o piratów, to lepiej nie pytać. Chociaż… kim była Chong?
Czy aby na pewno piratem?
To
pytanie zupełnie straciło znaczenie, gdy tylko postawiono przed Revellon świeżą
i pachnącą pieczeń. Pałaszowała mięso jak nigdy. Na ogół nie jadła mięsa (w
przeciwieństwie do autorki :D), ale tym razem nic nie mogło jej
zatrzymać.
–
Nie jadłam niczego takiego od… dawna. – Zwierzyła się w końcu.
– Ja też – przyznał chłopak, spoglądając
podejrzliwie na Mandarinę, dłubiącą w swoich starych kartoflach. Jej mina była
mieszanką tej groźnej co zawsze i nieco smutniejszej. – A ty co, nie jesz
mięsa?
– Nie. Nie mogę.
– Czemu? – wyrwała się Julia,
zapominając o konsekwencjach. Ale o dziwo japonka nie zmiażdżyła jej wzrokiem.
– Nienawidzę ziemniaków – mruknęła (Ja też. No ludzie, co za obrzydlistwo). Pozostała dwójka spojrzała po sobie.
– To
się mija z logiką.
Obrzucili
tamtą znaczącymi spojrzeniami, zmuszając szesnastolatkę do poddania się.
– Po
prostu… obowiązuje mnie prawo ojczyste – zaczęła niechętnie. – W regionie, z
którego pochodzę… kobiety nie mają żadnych praw. Muszą jeść tylko ryż, warzywa
i ziemniaki. Są traktowane jak… no wiecie. Rzecz do robienia dzieci i sprzątania.
Przy
ich stoliku zapadła cisza. Możliwe, że Julia nie znała się na tym jakoś
szczególnie, ale wielokrotnie słyszała o takim systemie politycznym. Ale nigdy
nie spotkała…
– To
dlatego uciekłaś i stałaś się… tym, kim teraz jesteś? – odezwał się Feroux.
–
Może. Po części… Dobra, nieważne. Musimy się stąd zmywać. – Machnęła ręką,
powoli podnosząc się z miejsca. – Teraz tylko…
–
Zakupy.
~♠~
Elizabeth
nie miała problemów z odnalezieniem swojej załogi – dziewczyny udały się na
targ zakupić (czytaj: ukraść) jakąś broń i zaopatrzenie, a mężczyźni nieco
mniej odpowiedzialnie odpoczywali w barze przy dźwiękach nienastrojonego banjo
i bójek pijaków. Biała Noc kołysała się przy brzegu, załadowywana beczkami z
prochem i alkoholem.
– Możemy
odpływać, kapitanie. – Usłyszała głos Grossa, drugiego oficera. Był to dość
dziwny człowiek o ciemnej karnacji i trochę pulchnej twarzy. Nie wyglądał w
żadnym stopniu atrakcyjnie, nie błyszczał inteligencją, ale Turner mogła na nim
polegać – ot taki gość od brudnej roboty.
– No
to płyńmy – rzuciła przez ramię. Niby to tylko kolejna wyprawa. Niby cieszyła
się, że jej synek został bezpieczny tutaj, w La Calle. Czuła jednak niepokój.
– Poradzimy sobie. – szepnęła Maria,
pojawiając się nagle koło przyjaciółki.
–
Pewnie tak. Zobaczymy.
~♠~
Anna
rozglądała się dookoła, próbując odnaleźć się w tłumie pijaków. Tu było po
prosu strasznie – zdecydowanie poniżej godności księżniczki. Jedyne co
pamiętała, to przepychanki Jacka i Gibbsa, które umożliwiły im dostęp do
stolika. Angelika usiadła koło niej, naprzeciwko mężczyzn.
–
Pierwsza część planu za nami… – odetchnęła Malon.
–
Jeszcze jakieś piętnaście czy dwadzieścia – mruknął Jack.
–
Nie pomagasz.
–
Nie miałem zamiaru. – odparł.
–
Więc co robimy, kapitanie? – wtrącił się Gibbs, który powoli zaczynał tracić
cierpliwość.
–
Gdybyście nie pozwolili tamtej małolacie wtedy uciec, nie byłoby problemu. –
wtrąciła się Anna.
–
Jeśli masz z tym problem zamknij oczy i udaj, że go nie ma! – Uśmiechnął się
kapitan, wyciągając do kelnerki rękę po kufel rumu. Upił łyk i dodał: - Mnie to
bardzo pomaga.
–
Problemy należy rozwiązać. – wycedziła twardo.
– Po
co rozwiązywać, skoro można przeciąć? – Uniósł brwi i razem z Joshonnym
zaśmiali się dziko.
–
Jack, wiesz, gdzie jest Perła? – powiedziała po chwili Angelika.
–
Według mojego kompasu znajduje się… – Przyglądał się uważnie wskazówce swojej
busoli, która wirowała w kółko i nie mogła się zatrzymać.
Jeśli
czymś takim posługiwał się ten obrzydliwy pirat, wolała nie myśleć, jak bardzo
zakłamane są o nim legendy.
–
Ten kompas nie działa – mruknęła.
– Że
co? – Jack podniósł głowę i spojrzał dziewczynie w oczy. – „Ten kompas nie
działa, kapitanie”. Powtórz.
–
Nie.
– W
takim razie bon voiage!
Błyskawicznym
ruchem wyciągnął pistolet zza pasa i skierował w stronę Anny. Przestraszona
wytrzeszczyła oczy, a jej oddech stał się nierównomierny i niespokojny.
–
Nie zamierzasz chyba mnie zabić? Po czyjej jesteś sto…
–
Jack. – Brookley usłyszała dźwięk odbezpieczonej broni, którą Angelika
przystawiła do skroni Sparrowa. – Uspokój się.
–
Ha! – Skierował swoją lufę na Malon, na co ona tylko westchnęła z niechęcią.
Oboje wpatrywali się w siebie, jakby przeszukiwali sobie nawzajem dusze.
–
Ten kompas nie działa, kapitanie królu! – wyrwała się w końcu przerażona
księżniczka. Mężczyźnie najwyraźniej spodobał się epitet „król”, bo odłożył
strzelbę i powrócił do picia rumu.
–
Tak więc, jak już zapewne wspominałem, ale wątpię, czy komukolwiek chciało się
wtedy zapamiętywać moje słowa, więc powiem jeszcze raz, musimy jak najszybciej
zawinąć do Tortugi, aby odzyskać perłę. Nie powinno być z tym problemów, gdyż w
tym jakże pięknym i sentymentalnym Port Royal jest statków bez liku – do wyboru
do koloru!
–
Mój ojciec… nie chciałby, żebym kradła.
–
Panienko, nie mamy… cóż, wyboru. – odezwał się Gibbs, łagodnie unosząc brwi. On
jedyny miał jakiś honor, albo chociażby ksztę współczucia.
–
Jakoś to zrobimy. Jest z nami Kapitan Jack Sparrow, prawda? – wycedziła
Angelika, patrząc wymownie na swojego kompana.
Co
to będzie…
~♠~
Zakupy
były chyba najprzyjemniejszą częścią całego pobytu w Wenecji, przynajmniej na początku. Wzdłuż jednej z
uroczych uliczek stały rzędy kolorowych straganów – jedni sprzedawali jedzenie,
drudzy tkaniny, jeszcze inni jakieś naczynia czy ceramikę. To było dla Julii
niesamowite – zetknięcie z żywą kulturą przeszłości. Może powinna nakręcić
dokument? Albo spisać wszystko, a jak już wróci… Nie. Co ona wygaduje? Ma
wrócić do domu a nie rozkręcać biznes.
Mimo
wszystko tętniący życiem targ zapierał dech w piersiach. Małe dzieci z
rodzicami, damy w karocach, nastolatkowie w śmiesznych ubraniach… Tak
niepodobne do współczesności. Ale który to był rok? Julia tak bardzo chciała
wiedzieć…
–
Hm, ile lat temu był pierwszy rok naszej ery? – wyjąkała. To było jedyne, co
przychodziło jej do głowy. Straszna głupota.
–
Ej, wszystko w porządku? Pierwszy rok naszej ery. No pomyśl, a który teraz mamy
rok?
Andreas, no ja błagam. Teraz sarkazm?, pomyślała.
–
Eee… tysiąc... pięćset…
–
Masz jakieś wykształcenie? – przerwała Rina.
– O…
oczywiście. Skończyłam szkołę – odparła, coraz bardziej się rumieniąc.
–
Każdy głupi wie, że jest 1668. Dobrze się czujesz? – Japonka zmarszczyła brwi,
przypatrując się uważnie siedemnastolatce.
– W
porządku. Chodźmy już. Gdzie sprzedają ubrania?
Chong
parsknęła śmiechem, wykonując faceplam.
–
Dziewczyno, skąd ty się urwałaś? Ja rozumiem piractwo, ale ile butelek wypiłaś?
Co, swoje ubrania dostałaś gotowe? A może sama sobie uszyłaś?
–
Nie… dobra, nieważne. W sumie nie pamiętam. A co, moje ciuchy są złe? –
spytała. Już nawet nie myślała, bo od myślenia o głupotach, które wypowiadała,
mogła zwyczajnie zgłupieć.
– Są…
ciekawe. Stroje regionalne Ameryki? – mruknął Andreas.
Revellon
zaśmiała się głośno, wyrzucając z siebie kłębek emocji. Nie był to jednak
nerwowy śmiech, ale taki codzienny, przypominający żarty z koleżankami w
liceum. Ale… New Balance’y były tak
bardzo regionalnym strojem Amerykan, że w sumie powinna przyznać rację, ale
jakoś… Coraz bardziej zatracała się w kłamstwa. Powinna powiedzieć prawdę…
~~~~~~*******~~~~~~~
Hej!
Przepraszam, że dziś bez korekty, ale po prostu szkoła... Zostały mi tylko 2 rozdziały na sapas.
Postaram się ogarnąć Wasze blogi, ale aktualnie dużo czasu na to nie mam. W weekend też mnie nie ma zbytnio, soł... No, ale jakoś to nadrobię, gdy tylko będzie okazja.
Do zobaczenia i dedykuję rozdział Emi <3